Dzisiaj jest: 28 Marzec 2024        Imieniny: Aniela, Sykstus, Joanna
Moje Kresy – Anna  Muszczyńska cz.8 -ostatnia

Moje Kresy – Anna Muszczyńska cz.8 -ostatnia

W kilka dni później w niedzielę 20 lutego 1944 roku do Firlejowa zjechała liczna grupa niemieckiego wojska w granatowych mundurach, podjechali pod ukraińską cerkiew Zesłania Ducha Świętego. Wyprowadzili ludzi pod…

Readmore..

Wstyd mi za postawy moich ziomków, którzy powinni być sumieniem  narodu ukraińskiego.

Wstyd mi za postawy moich ziomków, którzy powinni być sumieniem narodu ukraińskiego.

/Elementarz "Bandera i ja" również tłumaczony na jęz. polski Miało być inaczej , jak zapowiadali Hołownia i Tusk, a jest jeszcze gorzej. W programie nauczania historii przygotowanym obecnie przez MEN,…

Readmore..

Plakaty upamiętniające ofiary ukraińskiego  ludobójstwa

Plakaty upamiętniające ofiary ukraińskiego ludobójstwa

Fundacja Wołyń Pamiętamy po raz kolejny przed 11 lipca w 2024 roku organizuje akcję wyklejania miejscowości plakatami upamiętniającymi Ofiary ukraińskiego ludobójstwa na Wołyniu i w Małopolsce Wschodniej w latach 1939-1947.W…

Readmore..

ALEKSANDER SZUMAŃSKI  POLSKI POETA ZE LWOWA

ALEKSANDER SZUMAŃSKI POLSKI POETA ZE LWOWA

Autorzy Zbigniew Ringer,Jacek Trznadel, Bożena Rafalska "Lwowskie Spotkiania","Kurier Codzienny", Chicago, 'Radio Pomost" Arizona, "Wiadomości Polnijne" Johannesburg. WIERSZE PATRIOTYCZNE, MIŁOSNE, SATYRYCZNE, RELIGIJNE, , REFLEKSYJNE, BALLADY, TEKSTY PIOSENEK, STROFY O TEMATYCE LWOWSKIEJ…

Readmore..

Antypolska manifestacja w Lublinie – czytanie poezji  Tarasa Szewczenki

Antypolska manifestacja w Lublinie – czytanie poezji Tarasa Szewczenki

/ Członek Zarządu Fundacji Niepodległości Jan Fedirko Prezes Towarzystwa Ukraińskiego w Lublinie dr. Grzegorz Kuprianowicz oraz Andrij Saweneć sekretarz TU w dniu 9 marca 2024 r po raz kolejny zorganizowali…

Readmore..

Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek.

Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek.

/ Profesor Andrzej Lisowski, zdjęcie ze zbiorów syna Andrzeja Lisowskiego" Zmarł prof. Andrzej Lisowski urodzony w Lacku Wysokim na Grodzieńszczyźnie, żołnierz Armii Krajowej Okręgu Nowogródek, wybitny znawca górnictwa, wielki patriota.…

Readmore..

„Zbrodnia (wołyńska)  nie obciąża państwa  ukraińskiego!    Skandaliczna wypowiedź Kowala:”

„Zbrodnia (wołyńska) nie obciąża państwa ukraińskiego! Skandaliczna wypowiedź Kowala:”

Paweł Kowal, szef sejmowej komisji spraw zagranicznych w rozmowie z Interią powiedział, że: „zbrodnia (wołyńska) nie obciąża państwa ukraińskiego” i „państwo ukraińskie nie ma za wiele z rzezią wołyńską, bo…

Readmore..

MOJE ŻYCIE NIELEGALNE

MOJE ŻYCIE NIELEGALNE

Tytuł książki: "Moje życie nielegalne": Autor recenzji: Mirosław Szyłak-Szydłowski (2008-03-07) O księdzu Tadeuszu Isakowiczu-Zaleskim było ostatnimi czasy bardzo głośno ze względu na lustracyjne piekiełko, które zgotowali nam rządzący. Kuria bardzo…

Readmore..

Wierząc naiwnie, że pojednanie między narodami da się  zbudować na kłamstwie  i przemilczeniu

Wierząc naiwnie, że pojednanie między narodami da się zbudować na kłamstwie i przemilczeniu

Posłowie PiS zapowiadają wniosek o odwołanie Pawła Kowala z funkcji szefa sejmowej komisji spraw zagranicznych w związku z wypowiedzią nt. rzezi wołyńskiej –informuje dziennikarz Dorzeczy. Dlaczego tak późno. Paweł Kowal…

Readmore..

Pod wieżami Włodzimierza.  Ukraińcy 1943 – 1944

Pod wieżami Włodzimierza. Ukraińcy 1943 – 1944

Praca literacka i fotograficzna przy książce trwała kilka lat. Fotografie ze zbiorów bohaterów świadectw i ich rodzin pochodzą z całego XX wieku. Fotografie współczesne to efekt ponad czterdziestu podróży Autora…

Readmore..

230. rocznica Insurekcji  (powstania) kościuszkowskiego.

230. rocznica Insurekcji (powstania) kościuszkowskiego.

/ Autorstwa Franciszek Smuglewicz - www.mnp.art.pl, Domena publiczna, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=297290 Tadeusz Kościuszko, najwyższy Naczelnik Siły Zbrojnej Narodowej w czasie insurekcji kościuszkowskiej, generał lejtnant wojska Rzeczypospolitej Obojga Narodów, generał major komenderujący w…

Readmore..

Setki tysięcy rodzin polskich wywożonych w czterech masowych deportacjach:  10 lutego, 13 kwietnia i 20 czerwca 1940 roku  oraz 21 czerwca 1941 roku na syberyjska tajgę i stepy Kazachstanu

Setki tysięcy rodzin polskich wywożonych w czterech masowych deportacjach: 10 lutego, 13 kwietnia i 20 czerwca 1940 roku oraz 21 czerwca 1941 roku na syberyjska tajgę i stepy Kazachstanu

W XVII wieku Andrzej Potocki, hetman polny koronny, rozbudował miasto Stanisławów i założył Akademię. Było to jak na owe czasy coś tak niezwykłego, że przejeżdżający przez Stanisławów w 1772 roku…

Readmore..

20 kwietnia 1944 r. pod Jagodzinem na Wołyniu

W ostatnim czasie ponownie trafiło do mnie  ponownie pytanie: „Czy to prawda, że pod Jagodzinem przejściu 27 WDP AK, przez tory (nawiasem mówiąc cztery pary szyn) zagrodziły dwa niemieckie pociągi pancerne? Pytanie to trafiało do mnie wielokrotnie na przestrzeni  minionych lat, dlatego starałem dotrzeć do prawdy w tej sprawie. Przysłowiowej oliwy do ognia doleli dwaj nieżyjący już ( dlatego nie podaję ich nazwisk) żołnierze 27 DP AK, którzy zarzekali się, że  widzieli dwa pociągi pancerne. Słuchając i czytając dziesiątki relacji żołnierzy biorących udział w tej trudnej przeprawie, byłem przekonany, że w bitwie wziął udział tylko jeden niemiecki pociąg pancerny. Kilka lat temu podczas rozmowy z Władysławem Filarem wspomniałem mu o tej sprawie. Profesor jako wytrawny historyk sprawdził, że Niemcy w tamtym czasie, na tamtym terenie,  dysponowali rzeczywiście tylko jednym takim pojazdem. Zatem nie ma  żadnych wątpliwości. W minionych latach nie raz i nie dwa docierały do mnie jeszcze inne pytania związane z tym trudnym tematem przejścia przez tory pod Jagodzinem. Dlatego poniżej pozwolę sobie zaprezentować relacje uczestników tej przeprawy.

Prof. Władysław Filar (foto powyżej) ps. „ Hora”, „Wondora”(uczestnik i jednocześnie zawodowy historyk): „ Przebicie się z okrążenia Po trzytygodniowych ciężkich walkach, jakie toczyła 27 WDP AK w ramach operacji kowelskiej, sytuacja jej oddziałów była katastrofalna. Zostały one zepchnięte na niewielką powierzchnię lasów mosurskich i okrążone. żołnierze byli zmęczeni, brakowało amunicji i żywności, dywizja utraciła kontakt z regularnymi jednostkami wojsk sowieckich, nacierających na kierunku kowelskim. Coraz częstsze i silniejsze ataki Niemców od północy, wschodu i południa, wspierane przez artylerię, czołgi i lotnictwo, wskazywały wyraźnie, że przeciwnik dąży do rozcięcia okrążonych sił dywizji na części, a następnie do całkowitego ich zniszczenia. Oddział pancerny, przesuwający się z południa wzdłuż Bugu w stronę Hrady Mosurskiej, mógł w najbliższym czasie zablokować także kierunek zachodni. Czas działał tu zatem na niekorzyść oddziałów dywizji. Decyzje związane z przebijaniem się z okrążenia musiały być powzięte bez zwłoki. Kierunek wschodni nie wchodził w rachubę, gdyż jak wykazała próba przebicia się 54 pułku kaw.gw. za Turię, odcinek wzdłuż rzeki obsadzały silne oddziały pancerne przeciwnika. Kierunek zachodni nie był brany pod uwagę ze względu na plan „Burza”, nakazujący 27 WDP AK prowadzenie działań bojowych na terenie Wołynia. Kierunek południowy okazał się także nieodpowiedni, gdyż umożliwiał Niemcom skuteczne zamknięcie niewielkiego odcinka między Uściługiem i Włodzimierzem Wołyńskim, a ponadto na południu rozciągały się tereny nie zalesione, opanowane przez oddziały UPA. Pozostawał zatem kierunek północny; prowadził on wprawdzie przez silnie umocnioną i bronioną linię kolejową Chełm - Luboml - Kowel, ale tu Niemcy najmniej spodziewali się przebijania oddziałów polskich. W nocy z 18 na 19 kwietnia 1944 r. mjr „Kowal”, który objął dowództwo dywizji, wydał rozkaz oderwania się oddziałów od nieprzyjaciela i marszu na północ, do rejonu koncentracji dywizji w  lasach przy trakcie drogowym Murawa - Zamłynie. Do ubezpieczenia koncentracji oddziałów wyznaczono I/43 pp, który ubezpieczał rejon od północy, oraz I/50 pp, który ze skraju lasów między Ziemlicą i Wydżgowem osłaniał kierunek wschodni. Następnej nocy oddziały dywizji rozpoczęły marsz z lasów mosurskich do rejonu Zamłynia. O świcie osiągnęły rejon koncentracji. Dzień 20 kwietnia poświęcono na przygotowania do długiego marszu oraz decydującego uderzenia w celu przebicia się z okrążenia. Na rozkaz dowództwa zlikwidowano tabory, a na to miejsce utworzono specjalny oddział koni jucznych pod dowództwem kpt. „Hrubego”, który zabrał tylko niezbędny sprzęt ciężki, amunicję i żywność. żołnierze również pozbywali się wielu rzeczy osobistych i odpowiednio pasowali oporządzenie. Niezwykle trudną decyzję trzeba było powziąć w sprawie szpitala dywizyjnego. Postanowiono pozostawić go w ukryciu w lasach, gdyż ze względu na spodziewane ciężkie walki oraz konieczność zachowania swobody manewru, kolumny wozów z rannymi nie można było dołączyć do oddziałów przebijających się przez pierścień okrążenia. Szpital zaopatrzono w żywność na dwa tygodnie i umieszczono na zalesionych bagnach, położonych na północ od Murawy. Do ochrony szpitala wyznaczono kompanię przeprawową z Bindugi. Przewidywano, że po dwóch tygodniach dywizja wróci na te tereny. Liczono się również z możliwością wykrycia szpitala przez nieprzyjaciela, toteż o jego pozostawieniu w lasach mosurskich powiadomiono dowództwo węgierskiego pułku stacjonującego w Rymaczach. Uważano bowiem, że ewentualne przejęcie szpitala przez Węgrów może być mniej groźne dla rannych i personelu niż wykrycie go przez Niemców. Patrole (z I/43 pp) wysłane 20 kwietnia dla rozpoznania sytuacji w rejonie Zamłynia stwierdziły, że w miejscowości tej nie ma Niemców. Oznaczało to, że nie odkryli oni zamierzonego wyjścia dywizji z okrążenia. Można było zatem liczyć na dojście do torów kolejowych Chełm - Luboml bez walki, co stwarzało realne przesłanki przejścia w ciągu nocy planowanej odległości 20 km. Ponadto most na Neretwie w Zamłyniu ułatwiał pokonanie wprawdzie niewielkiej, lecz o bagnistych brzegach przeszkody wodnej.

Przyjęto następujące ugrupowanie dywizji do przebijania się z okrążenia: - straż przednia: I/43 pp jako oddział rozpoznawczy oraz I/50 pp jako oddział uderzeniowy; - siły główne: III/50 pp i II/43 pp jako wsparcie straży przedniej, sztab dywizji, I/45 pp i warszawska kompania saperów jako ochrona sztabu, 2 kompania II/50 pp, oddział koni jucznych (około 500 koni), 1 i 3 kompania II/50 pp; - straż tylna: I/23 pp, II/23 pp, I/24 pp; na końcu kolumny maszerowały oddziały wojsk sowieckich. Cała kolumna liczyła 7 tysięcy ludzi i 500 koni. Podczas formowania kolumny, około godz. 19, nadszedł meldunek, że Niemcy w sile kompanii obsadzili wolne dotychczas Zamłynie. Aby nie wszczynać zbyt wcześnie alarmu w jednostkach niemieckich, zmieniono trasę marszu: postanowiono nie korzystać z mostu i obejść Zamłynie od zachodu. Na czoło kolumny skierowano saperów, którzy wspólnie z żołnierzami I/43 pp mieli zbudować kilka prowizorycznych kładek przez Neretwę. Konie juczne postanowiono przeprawić przez rzekę wpław. 20 kwietnia około godz. 20 kolumna ruszyła. Początkowo maszerowała traktem, później skręciła lasem w lewo; do Neretwy doszła w odległości około kilometra od mostu w Zamłyniu. Ciemna noc utrudniała marsz. Pomimo wystawionych posterunków żandarmerii, które kierowały oddziały na wyznaczoną trasę, kolumna rwała się, niektóre oddziały błądziły, przez co tempo marszu było bardzo małe. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności przeprawiły się przez Neretwę I/43 pp, I/50 pp, warszawska kompania saperów, I/45 pp ze sztabem i III/50 pp. W momencie przeprawiania się II/43 pp Niemcy rakietami oświetlili teren i otworzyli ogień do przechodzącego batalionu. Rakiety spadały między konie oddziału jucznego, które spłoszone wpadały na najbliższe oddziały. Zamieszanie było ogromne, oddziały przemieszały się, a kolumna uległa rozproszeniu. Ogień niemiecki od Zamłynia nasilał się. Oczekująca na przeprawę 1 kompania I/23 pp uderzyła na bunkry w Zamłyniu i związała Niemców walką. Pozwoliło to pozostałym oddziałom ruszyć do przodu i przejść przez rzekę. Straconego czasu nie dało się jednak nadrobić. Zbliżał się świt. Niemcy, zaalarmowani  na całej linii, otworzyli z bunkrów morderczy ogień do zbliżających się do torów oddziałów. Jednocześnie od Lubomla nadjechał pociąg pancerny i zagrodził drogę przez tory. Pod ogniem broni maszynowej i dział pociągu pancernego oddziały polskie i sowieckie wycofały się z zasięgu ognia i przeszły do lasów pod Zamłyniem i Rakowcem. Kolumna czołowa w sile pięciu batalionów, która po przejściu przez Neretwę utraciła łączność z pozostałą częścią sił dywizji, pokonała tory kolejowe w Terebejkach prawie bez walki i maszerowała w kierunku miejscowości Sokół. Około godz. 8, kiedy żołnierze odpoczywali po nocnym marszu, zostali zaatakowani od Połap i Zapola przez silny oddział niemieckiej piechoty, wspierany samochodami pancernymi i czołgami. Nie przygotowani na tak nagły i silny atak żołnierze zaczęli się bezładnie cofać. Powstała panika, grożąca zupełnym rozproszeniem. W tej fazie walki tylko w I/50 pp i I/45 pp udało się opanować sytuację. Bataliony te stawiały opór i cofały się, usiłując powstrzymać nacierającego nieprzyjaciela. Pozwoliło to na wprowadzenie ładu i porządku w innych oddziałach oraz zorganizowanie linii obrony przez I/43 pp i 2 kompanię II/50 pp. Niemcy ogniem dział czołgowych ostrzelali polskie stanowiska obronne, ale zatrzymali natarcie i wycofali się w kierunku Połap i Zapola. Oddziały polskie, spodziewając się dalszych ataków przeciwnika, odeszły w kierunku Smolar Rogowych. Te oddziały, które poprzedniej nocy nie przeszły przez tory za kolumną czołową, w nocy z 21 na 22 kwietnia ponowiły próbę przebicia się, jednakże nie w rejonie Torebejek, lecz bardziej w lewo między Starym i Nowym Jagodzinem. Podchodząc do torów kolejowych zostały ostrzelane zmasowanym ogniem broni maszynowej i działek szybkostrzelnych. Kolumna nie zatrzymała się. Czołowe oddziały z marszu zaatakowały niemieckie stanowiska ogniowe i zmusiły Niemców do wycofania się, po czym przeszły tory kolejowe i skierowały się na północ. Tu napotkały drugą linię umocnień, biegnącą równolegle do torów. Pod osłoną zmasowanego ognia broni maszynowej pokonano i tę przeszkodę. Po krótkim odpoczynku kolumna, w skład której wchodziły niekompletne bataliony: I/23 pp, I/24 pp oraz grupy rozproszonych żołnierzy z innych oddziałów, podjęła dalszy marsz i 22 kwietnia dołączyła w Smolarach Rogowych do pierwszego rzutu dywizji . W tym samym czasie próbę przebicia się podjął dowódca II/50 pp por. „Jastrząb”. Oddział, liczący około 300 ludzi, zbliżył się do torów w rejonie Jagodzina już po przejściu batalionów 23 i 24 pp. Ale Niemcy ochłonęli z zaskoczenia i skupili cały ogień na podchodzącym do torów batalionie. W takiej sytuacji przejście przez tory stało się niemożliwe. Batalion wycofał się do lasów mosurskich, pozostał w okrążeniu, ale nie zaprzestał walki. Wymykając się licznym obławom i klucząc po bagnistych terenach lasów mosurskich, po 68 dniach udało mu się wyjść z okrążenia i dołączyć do oddziałów dywizji na Lubelszczyźnie. (1)

Stanisław Nikoniuk (foto powyżej) ps. „Jantar”: „ Dowództwo przewiduje niewielką potyczkę w Zamłyniu. Dwie kompanie mają uderzyć na placówkę wroga i zająć most na dopływie Bugu – jakiejś niewielkiej rzece, a reszta nie czekając na koniec walki ma rwać jak najszybciej za linię kolejową Luboml – Chełm ku rozległym Lasom Szackim i zebrać się tam nad jeziorem Świtaź. Taki jest plan dowództwa, tym razem podany do wiadomości wszystkich. Lecz plan – jest tylko planem. Pierwsze rakiety i wystrzały wypalone z niemieckiej  placówki w Zamłyniu przed czołem kolumny momentalnie zburzyły porządek. Wybuchła panika. 11 dni ucieczek i odwrotów krytycznie podkopały ducha żołnierzy. W jednej chwili najtchórzliwsi prysnęli z kolumny na obie strony drogi w zarośla i rozproszyli trzytysięczna kolumnę gruntowniej niżby to mogły zrobić szrapnele. Zakotłowało się po zaroślach, rozleciały się w ciągu minuty wszystkie oddziały mimo iż ogień szedł w innym kierunku, nie na główny tłum partyzantów.

     - Bydlęta! – klął Paweł. – Tchórze! Gówniarze. Zasrane wojsko!  Zaplątał się z drużyną w gęste leszczyny, potem w jeszcze gęstsze łozy, po których kotłowało się jak w garnku to, co przed minutą stanowiło na drodze kolumnę wojsk. Z ciemności ze wszystkich stron nawoływania:  - Gdzie Jastrząb?  - Hallo, gdzie oddział Bomby?  - My z Gromu. Wy z którego?  - Zgubili nas, wystawili, skurrrwysyny, na pewna śmierć – zawodził Szpic. Ogłupiałe grupki partyzantów błądziły po krzakach, tratowały jakąś łąkę pełną wysokich łóz, wreszcie przekotłowały się na skraj większego lasu, trafiły na suchy rów melioracyjny, szeroki, z wysokim wałem i ten rów ustalił kierunek ucieczki. Po suchym dnie zatupotały buty biegnących. W pewnej chwili nad wałem, dość jednak wysoko nad głowami, przeleciał łańcuch pocisków świetlnych – parę krótkich serii. W rowie zakotłowało się jak w mrowisku, jak w kupie robaków. Tłum ruszył takim pędem, że się zbijano z nóg, przewracano wzajemnie, kto upadł z trudem podnosił się z pod nawałnicy butów. Biegli jak szaleńcy. A ostrzał rowu był całkiem przypadkowy – parę serii tylko.  Gdy wreszcie strzelanina w stronie placówki zacichła, buchnęła ogromnym płomieniem stodoła i z czarnej otchłani nocy wystąpiły zarysy terenu: zarośla, łąka, rów, dalej kanał czy rzeczka. Zamieszanie ustało. Przy świetle pożaru Paweł spojrzał na brata, z którym wbiegając w rów wziął się za ręce. Ze zdumieniem stwierdził, że trzyma rękę kogoś obcego! – To ty, Wiatr? Jak to? Gdzie Jogin? Dalej szedł sam. Nie wiadomo, gdzie stał ów most, o który  toczyła się walka. Doszedł do brzegu kanału. Kilkunastu ludzi tłoczyło się u kładki, kolejka do przejścia rosła, ponaglano: szybciej! prędzej! Dwaj jacyś szli z drążkiem wzdłuż brzegu, macali gdzie płycej? Kładka – surowy kloc olszyny – pod ciężarem jednego człowieka uginała się, zanurzała pod wodę. Przechodzący jedną ręką trzymał się drążka chwiejnej poręczy, a drugą – długim kijem wspierał się o dno. Kapitan Hruby i porucznik Olszyna już się przeprawili, odchodzili nie czekając na  innych. Na  szczęście  poprzez  trzask pożaru dało się słyszeć dudnienie mostu  – stał bliżej niż przypuszczano! Paweł zawrócił od nieszczęsnej kładki, przeszedł przez most. Partyzanci spieszyli w rozsypce łąkami ku torom kolei, która była gdzieś dalej przed nimi. Panika trwała zbyt długo: dniało już, wstawał chmurny, surowy poranek. Paweł ciągle szedł sam kierując się na sylwetki idących przodem. Natknął się na wóz z rannymi - ze czterech chyba – woźnica uszedł. Konie stały w wodzie po brzuch, jeden z rannych szarpał daremnie za lejce. Paweł podszedł, próbował pomóc – nadaremnie – konie jakby skamieniały. Idący w przedzie byli już daleko, bokami ciągle szli pojedynczy ludzie pośpiesznym tempem maratonu. Paweł zostawił rannych. Przyspieszył kroku. Łąki, potem pole. Mgły. Kolei ciągle nie widać. Tylko część oddziałów zdołała przejść przez tory tego ranka. Paweł znalazł się w tej części, która trafiła na pancernik (pociąg pancerny- S.B.). Nasypu kolei jeszcze nie było widać w mgłach nad polami, gdy nad głowami idących zaszumiały pociski. Biły szybkostrzelne działa pancernika, w parę chwil zmiotły z pola partyzantów za ściany kilku rozrzuconych domów i za skupienia drzew. Jacyś cekaemiści wleźli pośpiesznie na wierzchołek wysokiego kopca ziemi – stary prosowiecki bunkier – i po chwili w stronę pancernika rzygnął czerwonym płomieniem cekaem. Potem jeszcze ktoś krewki zainicjował atak. Kilkunastu ludzi wybiegło na otwarte pole. Paweł ruszył za śmiałkami upatrując gdzie bruzdy, padając co kilka kroków. Szybkostrzelne działa przytłoczyły zuchwalców do ziemi. Cofnęli się. Kwadrat gęstego podmokłego lasu otoczony ze wszystkich stron mokradłami przechował ludzi do wieczora. Nieskończenie dłużył się mglisty ponury dzień. Paweł zjadł ostatni kawałek kiełbasy, podpleśniałej i gorzkiej. Z całego Gromu spotkał tu tylko dwóch znajomych. Rozpytywał ich o brata – nie, nie widzieli. Miał w torbie wspólną żywność dla obu… Usiadł na zwalonym pniu osiki. Przetrząsał kieszenie: scyzoryk, kalendarzyk, mały zeszycik, świadectwo ukończenia powszechnej, Zaświadczenie Koeniga z Forstamtu. Obejrzał karabin i siódemkę. Rdzewieją! Posmarował kawałkiem słoniny. Pokręcił się po lasku, posłuchał, co mówią. Wrócił do osiki i przesiedział na niej do wieczora. … Jeśli paść, to od razu – snuły się myśli – od jednego uderzenia kuli… A tych rannych, cóż mogłem zrobić – wóz ani drgnął… Ci dwaj porucznicy, co w nocy poprowadzą wyglądają bardzo sympatycznie. Hm… Brunet ma pseudonim Biały, a blondyn – Czarny… Przechodzić będziemy przez stanowiska artylerii, a w nocy skuteczność ognia artylerii jest bardzo mała… No, tak oni zapewniają – ten Biały i Czarny… Część polegnie, większość jednak przejdzie… Jeśli zagrozi schwytanie, rzucę siódemkę byle gdzie – Niemcy nie znoszą niemieckiej broni w ręku schwytanego. Portfel zostawię… Hm, „Der Bote N. durch seine Fleisigkeit und Zuverlasigkeit hat meine volle Vertrauen verdient… Forstmeister Bernard Koenig”. Tego nie wyrzucę… Kto wie czy to zaświadczenie Koeniga jeszcze się tu nie przyda?... Gdzie teraz jest Piotruś, gdzie on mógł zostać? A może już jest za torami, zdążył przeskoczyć z czołowym rzutem…?

 W ciągu dnia dwaj warszawscy porucznicy formowali z rozbitków nową kolumnę.

     Noc nadeszła tak samo czarna, jak obie poprzednie. Dano króciutką instrukcję: do torów mamy przewodnika, punkt zborny za torami wyznaczy rakieta, zapamiętać! czerwona rakieta!,  którą po przejściu wystrzeli czołówka. Zaraz od początku marszu widać było, że w potrzasku nastawionym na partyzantów nie ma żadnej szczeliny: dookoła – z przodu i z tyłu, z prawej i lewej strony raz po raz rozbłyskiwały rakiety. Niektóre wzlatywały z sykiem tak blisko, że kolumna w śmiertelnej ciszy przysiadała do ziemi, po czym wstawała z przysiadu i bez najmniejszego szmeru  przekradała  się  dalej.   Po   godzinie  tego  marszu  w   granatową  otchłań nocy  wdarło  się oślepiające białe światło potężnego reflektora. Zamiatało ciemności z pola, jak ogromna śnieżnobiała miotła. Rakiety były niczym wobec tego blasku. Ale i jemu wystarczył pokłon cichego tłumu sunącego bezszelestnie w lekko sfalowanym terenie – smuga blasku omiatała pole tuż nad głowami i sadziła ogromnymi skokami dalej.  Po długim deptaniu miedz, zagonów, kawałków drogi, idący poczuli pod nogami powierzchnię szerokiego traktu. Podnosił się lekko do góry, coraz wyżej… Czyżby już do poziomu nasypu?  Czyżby była jednak luka i przemkną bez walki? Nagle przed samym czołem kolumny zasyczała rakieta.  Przysiad na nic się już nie zdał  - buchnął pierwszy strzał i w tejże chwili noc zatrzęsła się od ognia i jednoczesnego – hurra! partyzantów. Nim Paweł zdążył odmówić Zdrowaś Maria partyzanckie hurra rozciągnęło się już daleko do przodu. Reflektor zdwoił gorliwość, natrafił na tłum. Obok olbrzyma zabłysło w szeregu kilka pomniejszych – hurra niosło się wzdłuż linii świateł. Nieprzyjaciel bił z poza tych świateł ku biegnącym ogniem tak gęstym, że Paweł musiał co kilka kroków padać na płask. Złote smugi pocisków artyleryjskich syczały tuż nad głową, ślepiły z prawa i z lewa, rwały się ze wszystkich stron. Zza kępy na podmokłej łące wypalił z karabinu w blask reflektora. W podnieceniu zapomniał zarepetować i szarpnął powtórnie za spust. Nie było czasu poprawić – biegł skokami dalej. Spostrzegł, że biegnie wśród ostatnich. Poznał przebiegającego tuz obok: Klucz! – krzyknął – Klucz! Bij w reflektor! Erkaemista dosłyszał  i w biegu z biodra puścił serię w snop światła – ogromny reflektor zgasł. Mniejsze nie sięgały swym światłem biegnących. Może były to reflektory maszyn – słychać było wśród ogólnego huku strzelaniny jazgot rozruszników  i motorów.  Ile czasu trwała ta bitwa – godzinę, może więcej? Paweł nie wiedział. Szedł już wyprostowany, kule gwizdały teraz z rzadka i na dużej wysokości. Działa przeciwnika zamilkły. Musiał chyba zejść z kierunku, gdyż toru ciągle nie było widać. Doszedł do jakiejś zagrody – stodoła, dom, podwórze. Chciał pić. Wszedł na podwórze. Stał na podwórzu mężczyzna w czarnej jesionce. Przedstawił się Pawłowi: porucznik Twardy. Był ranny  w nogę. Obaj z Pawłem zaczęli szukać wody. Na podwórze doszła sanitariuszka któregoś oddziału. Została z rannym. Paweł pośpieszył dalej. - Nie idźcie w tym kierunku, kolego! – wołał za odchodzącym porucznik Twardy. – Tam są bunkry. Tam mnie postrzelili. Bierzcie się jak najbardziej w lewo!  Paweł usłuchał i poszedł do przodu w lewo. Ale i tak natknął się na bunkry. W szarym półmroku brzasku na widnym już nieco nasypie kolejowym majaczył kształt kopca. Podszedł bliżej. Zobaczył zasieki z kołków i drutu wokół bunkra, przy jednym z kołków leżącą na ziemi ciemną postać, niżej jeszcze kilka innych.   - Granaty! Granatów trzeba! – zawołała postać przy kołku. - Nie ma! – odpowiedziano z dołu. Leżeli wszyscy bez ruchu, namyślali się widocznie, co robić?  Wtedy – Paweł to widział na tle ciemnego nieba, jaśniejszego jednak niż kopiec, nasyp i te pod kopcem postacie – z wierzchołka bunkra wyleciał czarny nieduży przedmiot i opadł małym łukiem w dół. Na ciemnoczarnym tle nocy stanęła w oczach Pawła wielka, nieprzenikliwie czarna plama. Kiedy opadła i kiedy przebrzmiał huk, postaci pod zasiekiem już nie było. Paweł z przerażeniem odskoczył biegiem w lewo, w lewo, i jeszcze dalej w lewo… Dostrzegł stos opłotków na nasypie – zestawionych po przejściu zimy w jedno miejsce. Ucieszył się: za tą osłoną nie powinni go z bunkra dojrzeć gdy będzie przekraczał tor. Doczołgał się do stosu opłotków. Spojrzał przed siebie: nareszcie! Cztery pasma szyn – granica okrążenia… Osłonięty stertą opłotków wyprostował się. Zastanawiał się: pełznąć, czy skuliwszy się przebiec? Wybrał bieg. Wyskoczył zza osłony. Gdy przenosił nogę nad pierwszą szyną, ta zadźwięczała od krótkiej serii. Momentalnie przypadł na płask do kamiennej powłoki torowiska. Nie strzelali. Nie widzą… Przeczołgał się na druga stronę. Ześliznął po zboczu nasypu. Tuż za nasypem płynął strumień. Szedł środkiem, po kolana w wodzie jeszcze kilkadziesiąt kroków w lewo. W wysokich brzegach strumienia wyprostował się na cały wzrost. Jeszcze, jeszcze w lewo! – nakazał sobie. Wreszcie wygramolił się na drugi brzeg. Wczesny poranek. Pole – świeżo zorana ziemia, bruzda. W bruździe leży ktoś twarzą ku niebu. Partyzant. Pewnie z oddziału Sokoła, bo w niemieckim mundurze, z mauserem u boku. Zmęczył się i odpoczywa. Paweł pochylił się nad leżącym: śpicie, kolego? Ale spojrzawszy uważniej drgnął: oczy żołnierza były otwarte i nieruchome. – Aha! – powiedział głośno do siebie. Ruszył tą bruzdą w pole przed siebie.  W oddali w szarym brzasku cichego poranka widniał las. W pewnej chwili błysnął nad nim wznosząc się w górę maleńki czerwony punkt.

/ Grupa żołnierzy 27 WDP AK

Wskazując go oczyma strzelec Morus – wyrósł nagle obok Pawła jakby z pod ziemi – uśmiechnął się surowo i podniósł z lekka rękę w tym kierunku:  chodźmy, Jantar.  Znowu – któryż to już raz – do lasu spływały z pól grupki – zwycięzców czy niedobitków? Las. Dorodny, gęsty. Niewielki jednak, zewsząd otaczają go kilometry otwartych pól.  Wyczerpani walką i marszem partyzanci siadają pod drzewami. Znajomi zbierają się   w grupy. Paweł z Morusem położyli się na trawie. Rozglądają się – żadnej znajomej twarzy. Po twarzach widać – niespokojnie tu… O co chodzi? – nie wiadomo, to pewne jednak, że nie tu jeszcze odpoczynek. Ze swoich oficerów widzieli tylko Olszynę. Poruszenie w sąsiednich grupkach. Jakiś obcy oficer każe wstawać. I co? No tak! Znowu obsadzać brzeg lasu. No tak! Już jacyś dwaj przechodzą z rusznicą. Już przelatuje wołanie: Broń automatyczna do przodu! Już słychać kędyś z pola zbliżanie się czołgu. W oczach strach, blade, wylękłe twarze… Milczenie. Jakże się nie chce wychodzić na linię na brzeg lasu. Nie obronią go. Za mały. Czyżby czołówka zmyliła drogę? Tak niewielu ludzi widać w tym lesie. Jednak nie! Nie będą bronić. Wychodzą na łąki. Za łąkami widnieje właściwy las – cała ogromna ściana. Zaroiła się łąka. Teraz dopiero widać jaki ogromny tłum przeszedł tej nocy przez tory. Szybko, ku tamtemu wielkiemu lasowi! Uszli ze trzysta metrów – bezładną gromadą, kto z kim chciał – i wtedy… Wtedy Paweł widzi to, czego tylekroć z kolejnych stanowisk strzeleckich w linii upatrywał: sylweta samochodu pancernego na wzgórku z boku łąki. Widoczna na całą wysokość na tle nieba. I w tejże chwili bije do rojowiska ludzkiego na łące z tego samochodu cekaem. Kogoś biegnącego przed Pawłem już podejmują pod ramiona towarzysze – krwawi kolano, po chwili bieleje chusteczką nałożoną w biegu. Pancerka sterczy na wzgórzu, ma setki uciekających jak na dłoni. Nabije ludzi! – myśli Paweł podbiegając pod osłonę sporego wału darniny. Dziwi się, że tak niewielu biegnących robi to samo – uciekają na ślepo. Widocznie tracą głowę z przerażenia. Ale – co za dziw! – pancerka milknie, choć ciągle ma uciekających w zasięgu. Zawraca. Doprawdy zawraca. Odjeżdża! Już jej nie ma! Mogła narobić jatek na tej łące. Odjechała nie atakowana. Cud? Marsz, marsz, jak najprędzej! Jeszcze, jeszcze trochę wysiłku. Nie zwalniać tempa. Pół łąki, trzy czwarte. Koniec. Już las. Nareszcie bezpieczni. Z nowego boru wychodzą na spotkanie  łącznicy. Prowadzą.  O, jeszcze  kawałek  drogi!  Bagnisty  teren.  Całe  sosny  leżą rzucone przez bajora. Jeszcze marsz, jeszcze. Pierwsze placówki. Jeszcze marsz. Las, ciągle las. Dopiero późno po południu ogrody i wieś zewsząd otoczona lasami. Smolary. Paweł odnajduje część swojej drużyny. Jest Natan, Grzmot, Szpic, Zuch. Mają chleb. Udało im się przejść tory w pierwszym rzucie. Drużyna ma osobną chatę. Paweł dostał  gorącej strawy. Rzucił się na legowisko. Co za stara, stęchła, aż czarna słoma! – kwaterowali tu partyzanci sowieccy. Zasypia, śpi kamiennym snem bardzo długo. Panika pod Zamłynem i bitwa o przejście przez tory zburzyła organizację wołyńskiej dywizji. Oddziały zdekompletowały się, rozpadł się batalion Siwego. Sam Siwy z narzeczoną uciekł z pod Zamłynia ratując tylko własną skórę – pistoletem groził tym, którzy chcieli z nim iść. Za tory przebiła się jedynie część Gromu, żołnierze tej części weszli teraz w skład nowej kompanii pod porucznikiem Olszyną o wiecznie trwożnym spojrzeniu czarnych, rozlatanych oczu. Wkrótce kompanię przejął dzielny porucznik Wilczur, a po jego śmierci – podporucznik Prawdzic. ( 2)

Eugeniusz Rachwalski (foto powyżej) ps. „ Kotwica”:  „ Zostaliśmy okrążeni. Z kotła wyprowadził nas major „Kowal”, który objął dowództwo dywizji. Ta noc była straszna, chyba bardziej tragiczna, niż te w 1939 roku. Była walka pod Zamłyniem, forsowanie wpław rzeki Neretwy, potem mordercze parcie na północ, na linię kolejową między Kowlem a Jagodzinem w świetle rac, lotniczych reflektorów i w ogniu z niemieckich bunkrów oraz pociągu pancernego. Przerwaliśmy się na północ, chociaż z dużymi stratami i nie wszystkie jednostki. Dwa razy kąpaliśmy się w lodowatych wodach Neretwy i jakiegoś kanału przed samymi torami. Mój mokry po szyję żołnierz trząsł się z zimna jak osika, ale stawał dość dzielnie. Czułem jego potworne zmęczenie i bicie serca. Nie było ono spowodowane tylko strachem, ale również bitewnym podnieceniem. Podobał mi się coraz bardziej. Ja też zmokłem, byłem jednak bardziej odporny na zimno. Zresztą szybko rozgrzewałem się od jego ciała i schnąłem. Rano pod wsi ą Sokół była znów bitwa z nacierającymi czołgami. Stawaliśmy twardo, chociaż przestrzelono nam połę płaszcza, co zauważyliśmy po walce. „ (3)

Henryk Kata (foto powyżej) ps. „Prima”:  „ Późnym wieczorem 20 kwietnia 1944 roku uprzednio sformowane oddziały, w określonej kolejności, z przydziałem zadań, rozpoczęły marsz. Z Lasów Mosursko-Zamłyńskich- na północ, przeprawa przez tory kolejowe Kowel-Chełm, dobrze strzeżone przez Niemców. Tak przemyślany przez dowództwo plan wymknięcia się z „kotła” kilku tysięcy ludzi miałby szansę powodzenia, gdyby zostały zachowane wszelkie środki ostrożności, zalecana cisza i spokój. Przy takiej liczbie uzbrojonych ludzi, w ciemną noc po leśnych bezdrożach, mając do sforsowania rzekę Neretwę, pełną w tym czasie wiosennych wód, zadanie to okazało się nierealne. Dołączyły też do naszych jednostek oddziały radzieckie, które ubiegłej nocy zostały przez Niemców rozbite na rzece Turii, przy próbie wymknięcia się na wschód do swoich frontowych wojsk. Tak więc wielokilometrowa kolumna ludzi z osprzętem bojowym, z kilkuset jucznymi końmi, ciemną nocą, leśnymi drogami posuwała się na północ mając za zadanie przejść tory kolejowe w okolicy stacji kolejowej Jagodzin. Pierwszą kompanię „Jastrzębia” usytuowano w drugiej połowie kolumny z zadaniem ochrony oddziału jucznych koni, które dźwigały zapas żywności, jak też niezbędny ciężki osprzęt zapasów bojowych i łączności. Jak już wspomniałem, przeprawa przez wezbraną wiosennymi roztopami rzekę Neretwę, wśród lasów w ciemną noc, okazała się bardziej trudna do zrealizowania niż zakładano to pierwotnie. Według doniesień zwiadu dywizyjnego , penetrującego teren trasy przewidywanej na przemarsz oddziałów, Zamłynie –gdzie był most na rzece- cały czas wolne było od Niemców. Most ten był dla nas ważnym obiektem. Zbudowane kładki na rzece przez kompanię saperów nie były w stanie przerzucić w ciągu nocy około siedmiu tysięcy ludzi obciążonych bronią, amunicją oraz niezbędnymi zapasami, jak też około pięciuset koni objuczonych do granic możliwości. O zmierzchu od patroli nadszedł meldunek, że oddział niemiecki w sile około jednej kompanii, dobrze uzbrojony, zajął Zamłynie. Nie była to zbyt wielka przeszkoda w kontynuowaniu zamierzonego celu – wyjścia z kotła dla naszych oddziałów. Niemców można było wyrzucić z Zamłynia bez szczególnego wysiłku, z marszu. Nie obyłoby się jednak bez strzelaniny i granatów, co w konsekwencji postawiłoby w stan gotowości znajdujące się w pobliżu garnizony niemieckie, a zwłaszcza ochronę silnie strzeżonych torów kolejowych, które stanowiły główną przeszkodę w marszu dywizji w zamierzonym kierunku.

Nie zmieniło to jednak planu ustalonego przez dowództwo, poza korektą obejścia Zamłynia od strony zachodniej, aby nie wdać się z Niemcami w strzelaninę. To też kompania saperów wybudowała kilka kładek poza Zamłyniem, a juczne miały być przeprawiane wpław. Ciemną już nocą oddział za oddziałem, kolumna za kolumną ruszyły leśną drogą. Żeby ominąć Zamłynie, czoło kolumny zeszło z drogi, prowadzone przez przewodników znających teren leśnymi duktami, aby wyjść za Zamłyniem i tam przeprawić się przez Neretwę. I tu dopiero, po opuszczeniu leśnej drogi rozpoczęło się ślimacze tempo marszu oddziałów. Bo jeśli nawet na wyznaczonym odcinku nowej trasy ustawiono posterunki, których zadaniem było kierowanie oddziałów w określonym kierunku, to bezdroża leśne w ciemną noc opóźniały najlepsze nawet w założeniu plany wyjścia przed nastaniem dnia poza pierścień okrążenia. Kolumna rwała się, oddziały gubiły się w ciemnościach po bezdrożach, wyczekiwały i odnajdywały się, żeby dojść do celu przed nastaniem dnia. Zachowując ciszę ( na ile to było możliwe) pierwsze oddziały kolumny ze sztabem dywizji przeprawiły się przez Neretwę, podążając na północ, żeby przed świtem przejść tory kolejowe linii Kowel-Chełm. Kiedy czołowe oddziały kolumny przeprawiły się przez rzekę, to nasz batalion „Jastrzębia”, ochraniający kolumnę koni z koniowodami, znajdował się koło Zamłynia. W czasie, kiedy oddział jucznych koni rozpoczął zejście z drogi na leśne bezdroża, od Zamłynia wzniosły się rakiety oświetlające, a za nimi serie z broni maszynowej. Któryś z dowódców oddziału ( prawdopodobnie „Siwy” ) zlekceważył rozkaz likwidacji taboru kołowego. Gdy parokonny wóz na kołach ze stalowymi obręczami wjechał na most z drewnianych bali, narobił tyle hałasu, że natychmiast zaalarmowało to Niemców. Ci wystrzelili rakiety, w których świetle dojrzeli nie tylko wóz na moście, ale całą kolumnę koni i wojska posuwającą się tuż obok. Toteż skierowali ogień z broni maszynowej na kolumnę, jak też zagęścili światła rakiet, które zaczęły padać między konie. Te z kolei wśród błysku rakiet i nagłej strzelaniny w ciemności uległy ogólnemu popłochowi i panice. Z kwikiem i rżeniem stawały dęba, rozpierzchły się we wszystkie strony, często tratując koniowodów i najbliższe oddziały, wprowadzając chaos i  zamieszanie. Cały plan i marsz kolumny został porwany, czoło kolumny ze sztabem zapewne przekroczyło już tory kolejowe. Nasz batalion, na tyłach koni jucznych, w ogólnym chaosie, przemieszany z innymi oddziałami wdał się w walkę z Niemcami w Zamłyniu przy moście. Sporo upłynęło czasu, zanim Niemcy przestali zionąć ogniem ze swych stanowisk. Pozostałe oddziały szybko zaczęły się zbierać, choć przemieszane, grupkami przechodzić most, kierując się na północ, w stronę torów kolejowych. Nie wiem, ile czasu to trwało, kiedy Niemcy opuścili bunkry i stanowiska ogniowe, zaprzestając ostrzału, do czego zostali zmuszeni. W blasku zapalonych od pocisków zapalających budynków widać było, jak chłopcy po kilku, kilkunastu, przemieszani z różnych oddziałów, podążają na północ. Wyjść  poza pierścień okrążenia – o tym wiedział każdy żołnierz, toteż w zamieszaniu nikt nie czekał na rozkazy swoich dowódców, tylko intuicyjnie biegł przez most na Neretwie. Pisząc te wspomnienia po pięćdziesięciu kilku latach jeszcze widzę przerażający obraz bezwzględnych praw, a może bezprawia wojny. Przechodząc przez most natknąłem się na zabitego rosłego mężczyznę, w kozackiej czapce, długiej pelerynie z wielbłądziej wełny. Upadł na twarz, a więc zginął na miejscu. Poznałem go, był to pułkownik Kobylański, z pochodzenia Polak, zastępca dowódcy radzieckiej dywizji kawalerii, pułkownika Romanienki. Przebijał się razem z naszą dywizją po niudanej wcześniej próbie wyjścia z okrążenia przez rzekę Turię. Kilkadziesiąt kroków dalej wzrok mój zatrzymał się jakby na obrazie Grottgerowskich „Lituanii”. Na poboczu przydrożnego rowu leżała ułożona twarzą do góry, jakby spała, kilkuletnia dziewczynka, ubrana w długi beżowy dziecinny kożuszek, w białej pilotce z angory ( oto prawa wojny; rosły mężczyzna, pułkownik, nieopodal kilkuletnia dziewczynka). Na piersi tej dziewczynki widniał tylko mały otwór i krwawa plama. Nie pozostawiały złudzeń, że to sen wieczny, a tak chciałoby się wierzyć, że to nieprawda. Po wielu latach dowiedziałem się od mojego kolegi, nieżyjącego już Józia Turowskiego „Ziuka”, że była to córeczka doktorostwa Podlipskich. Na sentymenty czy zwyczajną zadumę czasu nie było. Jak już wspomniałem, prawa wojny są twarde, okrutne i bezwzględne. Każdy uczestnik tego wielkiego „teatru” jest im podporządkowany. Tak tez i ja w pewnym momencie, wśród ogólnego zamieszania wywołanego rozszalałymi końmi, zorientowałem się, że szukanie swoich bezpośrednich dowódców. Czy też oddziałów byłoby stratą czasu. Szybkim krokiem podążyłem wraz z nadchodzącymi grupami, kierując się na północ ku torom. Ale świt poranka 21 kwietnia 1944 roku okazał się szybszy od naszej kolumny spod Zamłynia, gdzie straciliśmy dużo cennego czasu, nim koniowodzi wyprowadzili wylęknione stado koni z bezpośredniego zasięgu ognia broni maszynowej i padających niemieckich rakiet. Zaistniałe położenie naszych oddziałów zmusiło też nas do jak najszybszego wyrzucenia Niemców z Zamłynia i otwarcia sobie dodatkowego przejścia, jakim był most w Zamłyniu. W rezultacie opóźniło to przejście za tory kolejowe około połowy sformowanej 20 kwietnia 1944 roku kolumny oddziałów dywizji. Jak już wcześniej nadmieniłem, o świcie zaczęły się wyłaniać pospiesznie maszerujące grupki, jak też pojedynczy żołnierze. Wszyscy spieszyli w jednym kierunku; w oddali majaczyła korona torów kolejowych, które trzeba przejść, żeby wymknąć się z pułapki. Przed torami rozległy teren podmokłych pól i łąk zalanych wodą o różnej głębokości, od kostek po kolana, miejscami głębiej, zależnie od uformowania terenu. Niektórzy wpadali w topiel powyżej pasa przeklinając tych, co wymyślili wojnę. Ostre tempo marszu grup żołnierzy spływających od Zamłynia po rozlewiskach i bezdrożach terenu nie zdołało nadrobić utraconego czasu, skutecznie jednak osłabiło wytrzymałość fizyczną taplających się w błocie żołnierzy. Kiedy niedaleki zarys torów umęczonym żołnierzom dodał nadziei i sił do dalszego marszu, to wyłaniające się mroków poranka widmo pociągu pancernego zaszokowało nas. Stanęliśmy jak wryci. Dziwnie to wyglądało z oddali, gdy staliśmy grupkami i pojedynczo w rozrzedzającym mroku poranka jak ścięte na wysokości człowieka pnie drzew. Pociąg z wolna przetaczał się, jakby przed nami manewrował. Nagle zatrzymał się, szczęknął zderzakami, cofnął się i otworzył ogień z ciężkiej broni maszynowej. Pisząc wspomnienia z odległości czasu, w domowym zaciszu widzę te roje i smugi pocisków świetlnych odrywających się od cielska pociągu. Widzę, jak torem płaskim ocierają się niemal o nas, uderzają w wodę i pod tym samym kątem odbijają od wody, ginąc w przestrzeni. Tak przytłoczeni nawałnica ognia z pociągu pancernego wiedzieliśmy, że torów kolejowych tego dnia nie przejdziemy, że bezzwłocznie należy wycofać się, dopóki nie nastał jasny dzień, a półmrok poranka, przynajmniej częściowo, osłania nas przed celnym ogniem pociągu. Każdy to dosłownie rozumiał i realizował, wykorzystując wszelkie naturalne osłony, większe lub mniejsze grupy drzew i zarośli, czy też nierówności terenu – jako bezpośrednią osłonę przed lawiną pocisków. W podobny sposób, nim nastał dzień, wycofały się wszystkie oddziały i luźne grupy z różnych oddziałów, do lasów, lasków i zagajników w pobliżu Zamłynia. „Jastrząb” dość dużej grupie po wycofaniu się z bezpośredniego ognia dał odpoczynek w napotkanym zagajniku, gdzie opatrzono rannych, doprowadzono do względnego ładu i porządku. Cieszyliśmy się, byliśmy szczęśliwi, że jest z nami nasz dowódca, porucznik „Jastrząb”, do którego mieliśmy pełne zaufanie, ale też i on nigdy go nie zawiódł. Kiedy pod Zamłyniem oddział koni jucznych z koniowodami uległ panicznemu popłochowi, dezorganizując maszerujące wokół oddziały, bodajże jako jedyny z dowódców batalionów zorientował się, że w tym zamieszaniu i po stracie czasu na walkę z Niemcami dużo żołnierzy z okrążenia nie wyjdzie. Pozostał, żeby pozbierać rozbitków, zorganizować, dać poczucie  bezpieczeństwa i z czasem dołączyć do dywizji. Wielu chłopców, których  macierzyste oddziały wyszły z okrążenia, poczuło się zagrożonych i osamotnionych. „Jastrząb” zaopiekował się wszystkimi chętnymi, którzy dołączyli do naszej grupy, tak że po wycofaniu spod torów liczyła około 150 żołnierzy.” (4)

    W rejonie okrążenia pozostawiono cały tabor, ciężki sprzęt oraz szpital z rannymi. W walkach prowadzonych w ramach operacji kowelskiej, które trwały bez przerwy ponad trzy tygodnie, dywizja poniosła duże straty: poległo 349 żołnierzy (w tym 120 zabitych podczas przebijania się z okrążenia), 160 odniosło rany, 170 dostało się do niewoli (w tym 90 ze szpitala polowego zagarniętego przez Węgrów), około 1600 uległo rozproszeniu. Mimo tych strat dywizja nie została rozbita. Po wyjściu z okrążenia jej zasadniczy trzon liczył około 3600 ludzi pod bronią. Około 500 żołnierzy, którzy nie zdołali przebić się z okrążenia, podjęło walkę i dołączyło do dywizji już na Lubelszczyźnie. (5)

1) Władysław Filar: „ DZIAŁANIA 27 WOŁYŃSKIEJ DYWIZJI PIECHOTY  ARMII KRAJOWEJ „ http://armiakrajowa.home.pl/pdf/27wdpak_cz2.pdf
2) Stanisław Nikoniuk; niepublikowane wspomnienia żołnierza 27 WDP AK
3) Eugeniusz Rachwalski : „ KARTKI WYDARTE Z ŻYCIORYSU „
4) Henryk Kata; „ Wojenne wichry”
5)  Władysław Filar „OPERACJA „BURZA” NA WOŁYNIU. ZAŁOŻENIA, UWARUNKOWANIA  I PRZEBIEG DZIAŁAŃ” -  1.02. 2014 Centrum Prasowe „Foksal” w siedzibie SDP konferencja w 70 rocznicę utworzenia 27 Wołyńskiej Dywizji Piechoty Armii Krajowej