Dzisiaj jest: 23 Kwiecień 2024        Imieniny: Jerzy, Wojciech
Moje Kresy – Rozalia   Machowska cz.1

Moje Kresy – Rozalia Machowska cz.1

/ foto: Rozalia Machowska Swojego męża Emila poznałam już tutaj w Gierszowicach, powiat Brzeg. Przyjechał jak wielu mieszkańców naszej wsi z Budek Nieznanowskich na Kresach. W maju 1945 roku transportem…

Readmore..

III Ogólnopolski Festiwal Piosenki Lwowskiej I „Bałaku Lwowskiego” ze szmoncesem w tle

III Ogólnopolski Festiwal Piosenki Lwowskiej I „Bałaku Lwowskiego” ze szmoncesem w tle

/ Zespół „Chawira” Z archiwum: W dniu 1 marca 2009 roku miałem zaszczyt po raz następny, ale pierwszy w tym roku, potwierdzić, iż Leopolis semper fidelis, a że we Lwowie…

Readmore..

ZMARTWYCHWSTANIE  JEZUSA CHRYSTUSA  WEDŁUG OBJAWIEŃ  BŁOGOSŁAWIONEJ  KATARZYNY EMMERICH.

ZMARTWYCHWSTANIE JEZUSA CHRYSTUSA WEDŁUG OBJAWIEŃ BŁOGOSŁAWIONEJ KATARZYNY EMMERICH.

Anna Katarzyna urodziła się 8 września 1774 r. w ubogiej rodzinie w wiosce Flamske, w diecezji Münster w Westfalii, w północno- wschodnich Niemczech. W wieku dwunastu lat zaczęła pracować jako…

Readmore..

Komunikat z Walnego Zebrania Członków Społecznego  Komitetu Budowy Pomnika „Rzeź Wołyńska”  w Domostawie  w dniu 12 marca 2024 r.

Komunikat z Walnego Zebrania Członków Społecznego Komitetu Budowy Pomnika „Rzeź Wołyńska” w Domostawie w dniu 12 marca 2024 r.

Komunikat z Walnego Zebrania Członków Społecznego Komitetu Budowy Pomnika „Rzeź Wołyńska” w Domostawie w dniu 12 marca 2024 r. W Walnym Zebraniu Członków wzięło udział 14 z 18 członków. Podczas…

Readmore..

Sytuacja Polaków na Litwie tematem  Parlamentarnego Zespołu ds Kresów RP

Sytuacja Polaków na Litwie tematem Parlamentarnego Zespołu ds Kresów RP

20 marca odbyło się kolejne posiedzenie Parlamentarnego Zespołu ds. Kresów.Jako pierwszy „głos z Litwy” zabrał Waldemar Tomaszewski (foto: pierwszy z lewej) przewodniczący Akcji Wyborczej Polaków na Litwie – Związku Chrześcijańskich…

Readmore..

Mówimy o nich wyklęci chociaż nigdy nie   wyklął ich naród.

Mówimy o nich wyklęci chociaż nigdy nie wyklął ich naród.

/ Żołnierze niepodległościowej partyzantki antykomunistycznej. Od lewej: Henryk Wybranowski „Tarzan”, Edward Taraszkiewicz „Żelazny”, Mieczysław Małecki „Sokół” i Stanisław Pakuła „Krzewina” (czerwiec 1947) Autorstwa Unknown. Photograph from the archives of Solidarność…

Readmore..

Niemiecki wyciek wojskowy ujawnia, że ​​brytyjscy żołnierze są na Ukrainie pomagając  rakietom Fire Storm Shadow

Niemiecki wyciek wojskowy ujawnia, że ​​brytyjscy żołnierze są na Ukrainie pomagając rakietom Fire Storm Shadow

Jak wynika z nagrania rozmowy pomiędzy niemieckimi oficerami, które wyciekło, opublikowanego przez rosyjskie media, brytyjscy żołnierze „na miejscu” znajdują się na Ukrainie , pomagając siłom ukraińskim wystrzelić rakiety Storm Shadow.…

Readmore..

Mienie zabużańskie.  Prawne podstawy realizacji roszczeń

Mienie zabużańskie. Prawne podstawy realizacji roszczeń

Niniejsza książka powstała w oparciu o rozprawę doktorską Krystyny Michniewicz-Wanik. Praca ta, to rezultat wieloletnich badań nad zagadnieniem rekompensat dla Zabużan, którzy utracili mienie nieruchome za obecną wschodnią granicą Polski,…

Readmore..

STANISŁAW OSTROWSKI OSTATNI PREZYDENT POLSKIEGO LWOWA DNIE POHAŃBIENIA - WSPOMNIENIA Z LAT 1939-1941

STANISŁAW OSTROWSKI OSTATNI PREZYDENT POLSKIEGO LWOWA DNIE POHAŃBIENIA - WSPOMNIENIA Z LAT 1939-1941

BITWA O LWÓW Dla zrozumienia stosunków panujących w mieście liczącym przed II Wojną Światową 400 tys. mieszkańców, należałoby naświetlić sytuację polityczną i gospodarczą miasta, które było poniekąd stolicą dużej połaci…

Readmore..

Gmina Białokrynica  -Wiadomości Turystyczne Nr. 1.

Gmina Białokrynica -Wiadomości Turystyczne Nr. 1.

Opracował Andrzej Łukawski. Pisownia oryginalna Przyjeżdżamy do Białokrynicy, jednej z nąjlepiej zagospodarowanych gmin, o późnej godzinie, w urzędzie jednak wre robota, jak w zwykłych godzinach urzędowych. Natrafiliśmy na gorący moment…

Readmore..

Tradycje i zwyczaje wielkanocne na Kresach

Tradycje i zwyczaje wielkanocne na Kresach

Wielkanoc to najważniejsze i jedno z najbardziej rodzinnych świąt w polskiej kulturze. Jakie tradycje wielkanocne zachowały się na Kresach?Na Kresach na tydzień przed Palmową Niedzielą gospodynie nie piekły chleba, dopiero…

Readmore..

Rosyjskie żądania względem Kanady. „Pierwszy krok”

Rosyjskie żądania względem Kanady. „Pierwszy krok”

/ Były żołnierz dywizji SS-Galizien Jarosław Hunka oklaskiwany w parlamencie Kanady podczas wizyty Wołodymyra Zełenskiego. Foto: YouTube / Global News Ciekawe wiadomości nadeszły z Kanady 9 marca 2024. W serwisie…

Readmore..

Nasz dom spalili...

Wspomnienia Marii Wróblewskiej z domu Muraszka - mieszkanki Klępicza (gm. Moryń), która przeżyła tragiczne wydarzenia s na południowo-wschodnich Kresach  spisał i opracował jej wnuk - Mirosław Siedziako z Cedyni. Opublikowane   "Gazeta Chojeńska " 2008 r. Nr.36, 37, 38)

Urodziłam się 11 listopada 1924 roku we wsi Korościatyń w powiecie Buczacz na Tarnopolszczyznie. W tej wsi mieszkałam i kształciłam się w miejscowej Szkole Powszechnej. Tato prowadził skromne sześciomorgowe gospodarstwo, pracował również w lesie jako gajowy. Nasz dom graniczył z jednej strony z zagrodą Jana Drużgi, a z drugiej Ukraińca ożenionego z Polką, chrzestnego jednego z moich braci - Janka lub Tomka. W domu było nas pięcioro rodzeństwa: Tomek (1918), ja (1924), Janek (?), Józek (1930) i Janka (1934). Dom stał na samym skraju lasu, tuż przy drodze, nieopodal znajdowała się leśniczówka, do której chodziliśmy po wodę. Do centrum wsi, gdzie wokół kościoła mieściły się dwa sklepy żydowskie, mieliśmy około trzech kilometrów. Była to duża wieś ze szkołą, ładnym, dużym kościołem z plebanią, stacją kolejową oraz dworem. O ile dobrze pamiętam, było około 190 numerów domów.

W Korościatyniu moja rodzina żyła i mieszkała od pokoleń. Po wybuchu wojny w 1939 r. widziałam, jak z Monastyrzysk wycofywały się odziały polskie. Szłam drogą z koleżanką, kiedy zatrzymał się przy nas samochód wojskowy, a jeden z naszych żołnierzy, trzymając w dłoniach czekoladę, uśmiechnął się, mówiąc: - Cukierki i czekolada za buziaka .

- Dziękujemy, nie chcemy czekolady, a buziaka też nie damy - odpowiedziałyśmy, śmiejąc się. Pojechali dalej, ale po drodze spotkali moją mamę i zrzucili jej z samochodu całą górę słodkości. Mama zebrała to wszystko do fartucha i zaniosła do domu. W ten sposób obdarowywali każdego napotkanego po drodze. Dla nas był to prawdziwy rarytas, gdyż słodycze jedliśmy bardzo rzadko. Wówczas to mój najstarszy brat Tomek, widząc odwrót naszych oddziałów, postanowił do nich dołączyć.

- Może dobrze robisz - powiedział tato. I tak od tej chwili ślad po bracie zaginął. Dopiero po wojnie otrzymaliśmy list od niego, z którego dowiedzieliśmy się, że jest cały i zdrowy, że walczył we Włoszech i brał udział w bitwie o Monte Cassino.

Wchodzą Rosjanie. Po wkroczeniu Rosjan parę miesięcy we wsi był spokój, aż do zimy 1940 roku, kiedy rozpoczęły się aresztowania i wywózki. Do naszego domu często przychodziła naczelniczka stacji w Korościatyniu i czasami zostawiała swoją córkę Krysię pod moją opieką. Tego dnia była bardzo niespokojna, ponieważ od dłuższego czasu nie miała żadnych wiadomości od męża, który też był naczelnikiem stacji, tylko w Buczaczu. Postanowiła do niego pojechać i sprawdzić, co się stało. We wsi coraz częściej pojawiali się żołnierze radzieccy. Następnego dnia pracowaliśmy w polu, kiedy na drodze pojawiła się kolumna ludzi prowadzonych przez uzbrojonych żołnierzy sowieckich. Była bardzo długa, szli mężczyźni, kobiety i dzieci. Dźwigali różnego rodzaju pakunki, walizki, tobołki z dobytkiem. Widziałam, jak żołnierze eskorty strzelali bez ostrzeżenia pod nogi ludziom, którzy nieostrożnie oddalili się od kolumny. Po jakimś czasie ruszyliśmy za nimi i dotarliśmy do stacji kolejowej. Na peronie stał skład złożony z samych bydlęcych wagonów z kominkami na dachu. Ludzi już załadowali do wagonów. Wokoło chodzili żołnierze sowieccy, pilnujący pociągu i ludzi, którzy przez małe, zakratowane okienka wołali do nas, że są głodni, że chcą chleba. Szybko pobiegłam do domu opowiedzieć, co widziałam. Zastałam tam naczelniczkę, która wróciła właśnie z Buczacza. Nie odnalazła męża i postanowiła nie wracać do domu. Bała się, że zostanie aresztowana przez Sowietów. Ukryła się u nas. Następnego dnia wieczorem, kiedy szykowaliśmy się do snu, usłyszałam głośne szczekanie psa. Wyjrzałam przez okno i zobaczyłam, że dom został otoczony przez żołnierzy rosyjskich. Po chwili usłyszeliśmy walenie do drzwi. Tato otworzył. Do środka weszło trzech umundurowanych mężczyzn. - Naczelnikowa jest? - zapytał jeden z nich po rosyjsku. Kiedy nikt nie odpowiedział, zaczął się rozglądać po izbie. Podszedł do łóżka, gdzie siedziała razem z córką. - Ubieraj się! - powiedział. - Dobrze - odpowiedziała cicho, a z oczu popłynęły jej łzy. Od razu zabrali ją na stację i załadowali do wagonu. Mama szybko zaczęła przygotowywać ciasto na chleb. Gdy jeden piekł się w piecu, przygotowywała drugi. Kiedy miałam już klika bochenków, pobiegłam i rozdałam je uwięzionym w wagonach ludziom. Wcześniej jednak Rosjanie rozkrajali każdy bochenek, sprawdzając, czy nie ukryłam czegoś w środku. Nazajutrz ruszyłam z następną porcją chleba, ale pociągu już nie było... Nigdy nie dowiedziałam się, jak potoczyły się dalsze losy pani naczelnik.

Na początku 1940 roku wyszłam za mąż za Janka Łużnego - mieszkańca naszej wsi i urodziłam córkę Hanię. Zamieszkaliśmy w domu mojego taty Michała Muraszki. Kilka dni po wybuchu wojny niemiecko-sowieckiej w 1941 roku, tuż przed naszym domem zatrzymała się długa kolumna samochodów niemieckich, załadowanych wielkimi pontonami. Z samochodów wyskoczyli żołnierze i gałęziami wyciętymi z pobliskich krzaków zaczęli je maskować. Po pewnym czasie przyszli do naszej chałupy, przynosząc przeróżne produkty. - Marusiu, zrób nam pierogów - prosili. Zdziwiło mnie, że niektórzy mówili po polsku. - Dlaczego nie? -

pomyślałam i zaczęłam przygotowywać ciasto. Kiedy zaczęłam je lepić, zniecierpliwieni żołnierze zaczęli mnie ponaglać. - Nie takie małe, Marusiu, nie takie! Jeden z nich złożył dłonie jak do modlitwy i powiedział: - Takie wielkie, właśnie takie. - No tak, ale jeśli zrobię takie duże, to sera starczy tylko na cztery - odparłam. Śmiali się.

Jak już sobie podjedli, jeden zaproponował, że nauczą mnie strzelać. Wyszliśmy przed dom i dali mi karabin do ręki. Na wzgórzu za naszą chałupą, gdzie paśliśmy krowy, ustawili tarczę i kazali w nią celować. Nigdy wcześniej nie strzelałam z karabinu i z ciekawości spróbowałam. Po naciśnięciu spustu siła odrzutu przewróciła mnie na ziemię. Wywołało to ogólny śmiech żołnierzy, a ja nie próbowałam więcej. Po kilku dniach wcześnie rano usłyszałam hałas silników i kiedy później wyjrzałam przez okno, Niemców już nie było. Po jakimś czasie w nocy zaczęły pojawiać się z różnych stron łuny na horyzoncie. To płonęły sąsiednie wioski napadnięte przez Ukraińców. Spodziewaliśmy się że nasza wieś Korościatyń może być następna. Wiedzieliśmy, że Ukraińcy - sąsiedzi z naszej wsi zbierają się w lesie z banderowcami. Czasem słyszeliśmy ich śpiew, kiedy wracali do domów po kolejnym mordzie. Cała ta sytuacja zaczęła nas przerażać, baliśmy się wychodzić z domu. Nasze krowy i konie ukryliśmy w sadzie mojej ciotki, o którym mało kto wiedział i był zupełnie niewidoczny z drogi. Myśleliśmy, że są tam bezpieczne, przynajmniej przez jakiś czas. Niestety, jak się później okazało, nie były. Pewnej nocy banderowcy zaskoczyli ciotkę i jej najbliższych w domu. W ostatniej chwili udało się im wyskoczyć z płonącego domu, wynosząc na rękach niedawno urodzone dziecko. Wujek owinął je pierzyną i ukrył w rowie, tuż przy drodze, a sam uciekł. Komu udało się dobiec do lasu - przeżył. Inni zastali wymordowani. Nad ranem po powrocie do wsi ujrzeliśmy przerażający widok. To była po prostu rzeź. Wszędzie leżały zmasakrowane zwłoki. Dopalały się zgliszcza domów i zagród. Trudno sobie to wyobrazić, a jeszcze trudniej o tym mówić... Ciocia odnalazła dziecko w tym samym miejscu, gdzie zostało ukryte - całe i zdrowe. Widziałam, jak zbierano zabitych i jak przygotowywano ich do skromnego pogrzebu. Głowy pomordowanych owijało się szmatami i po krótkiej modlitwie składało się do grobu. Księdza już we wsi nie było. Wyjechał po tym, jak banderowcy chcieli wejść do plebanii, w ostatniej jednak chwili zostali odparci. Czasami do wioski zaglądali Niemcy. Pewnego razu, kiedy pracowaliśmy na polu pod lasem, podszedł do nas oficer niemiecki. Pamiętam do dzisiaj, jak lśniły mu guziki na mundurze. - Co robicie, gosposiu? - zwrócił się do nas po polsku. - Siano przewracamy - odpowiedziałam. Chwilę jeszcze patrzył, jak pracujemy i poszedł dalej. Zaraz po tym rzuciliśmy grabie i widły i uciekliśmy prosto do domu. Baliśmy się, że poszedł po innych żołnierzy, żeby nas złapać.   Po kilku dniach do wsi wjechały ciężarówki z żołnierzami niemieckimi, którzy rozpoczęli przeczesywanie lasu. Musieli wiedzieć, że większość gospodarzy trzymało tam inwentarz. Nie szukali długo. Wśród znalezionych krów były i nasze. Tato nie chciał oddać i kurczowo trzymał sznurek, do którego była przywiązana krowa. Wyszarpali mu go jednak, przy okazji zdzierając całą skórę z dłoni. Po tym wszystkim przyszedł do domu i usiadł w kącie. Przez dłuższy czas nie mówił nic. - Co się stało ? - zapytał Janek. - Krowy nam zabrali, nie mamy krów! - Nie ma, to nie ma - odpowiedziała mama. - Jakoś sobie poradzimy. Została nam tylko jedna krowa, którą pożyczyliśmy mojej cioci, mieszkającej na drugim końcu wsi, a teraz musieliśmy się o nią upomnieć. Żeby podratować rodzinny budżet, czasami pędziliśmy samogon. Zajmowała się tym głównie mama. Tato tylko pomagał. Chodził po wodę do leśniczówki. Pewnej nocy przyszli banderowcy. - Wódki chcemy! - krzyczeli od samego progu. - Nie mam - odpowiedział tato. Jednak po chwili zmienił zdanie, przecież na zapleczu mama pędziła bimber, a na samym środku izby stała wielka, 30-litrowa butla, do korka wypełniona samogonem. Wyglądała, jakby była pusta. - No dobra, dam wam parę butelek - tata podszedł do okna i z parapetu, gdzie stało ich kilka, dał im trzy lub cztery. Tym razem odeszli... Okazało się później, że najgorsze było jeszcze przed nami. Napady banderowców na wieś zdarzały się dość często, ale najstraszniejszy z nich miał miejsce pewnej zimowej nocy. Mama przygotowała kolację, kaszę na mleku. Rozlała w talerze i postawiła na stole, mówiąc: - Janek, jedz, bo kto wie, jak będzie później, możesz być głodny.

- Poczekam aż wystygnie - powiedział. - Pójdę na drogę, zobaczę, co się dzieje. Kiedy wyszedł przed dom, zobaczył, jak po drodze na saniach jadą banderowcy. Wbiegł do domu i zawołał:- Uciekajmy szybko do lasu, we wsi są banderowcy. Pojechali na stację.Wszyscy poderwaliśmy się od stołu. Mama chwyciła moją córkę Hanię, zawijając ją w jakiś koc, który akurat był po ręką. Ja wzięłam kożuch, garnuszek i cukier w kieszenie i tak wybiegliśmy z domu. Dopiero kiedy znalazłam się w lesie, odważyłam się spojrzeć za siebie. Widziałam, jak do naszego domu wchodzą banderowcy. Uzbrojeni w widły i topory, rozbiegli się po chałupach, mordując zaskoczonych mieszkańców. Wyglądało to tak, jakby każdy z nich miał wyznaczone zadanie. Mężczyźni przeważnie mordowali, a inni - wśród których były kobiety, a nawet dzieci - rabowali i podpalali. Zrabowany dobytek ładowali na sanie i wywozili. Widziałam, jak palą się chałupy. Zrobiło się widno jak w dzień. Ryk palonego żywcem bydła rozchodził się po okolicy. Słyszałam krzyki ludzi i strzały. Naszym sąsiadem był Ukrainiec, który ożenił się z Polką. Bardzo często, kiedy robiło się niebezpiecznie, uciekaliśmy do niego. Banderowcy nigdy tam nie zaglądali. Zawsze wiedział, co się będzie działo i nas ostrzegał. Kiedy trochę się uspokoiło, postanowiliśmy wyjść z lasu i ukryć się u niego. W chałupie byli już inni Polacy, którzy nie zdążyli uciec do lasu lub - tak jak my - wrócili, ale nie chcieli wracać jeszcze do siebie. Sąsiad nasz, Drużga, miał wielką oborę, w której trzymał konie, krowy i wielkiego byka. Banderowcy ją podpalili. Słyszeliśmy przerażający ryk palonych żywcem zwierząt. Tylko byk jakoś rozwalił ścianę obory i wydostał się na zewnątrz. Był bardzo poparzony i głośno ryczał z bólu. Dodatkowo ktoś go postrzelił, więc był bardzo agresywny i rzucał się na ludzi. Podszedł do chałupy, gdzie się ukryliśmy i ocierając się o ścianę, próbował zedrzeć poparzoną skórę. Chałupa trzęsła się cała, baliśmy się, że się rozleci. Dodatkowo przeraźliwy ryk mógł zwrócić uwagę Ukraińców. Mężczyźni ostrożnie wyszli na dwór i cepami powoli odgonili go. Jedna moja znajoma, nie pamiętam już jej nazwiska, w chwili napadu banderowców na wieś pobiegła razem z dzieckiem na drugi koniec wsi do ciotki, żeby się tam ukryć. Ale tam też już byli banderowcy. Zdążyła się jeszcze schować za kopcem ziemniaków. Niestety, znaleźli ich bez trudu i tak leżących na ziemi rozstrzelali serią z karabinu maszynowego. Leżała jakiś czas bez ruchu, udając zabitą. Kiedy odeszli mordercy, zobaczyła, że jedyną osobą pozostałą przy życiu jest tylko ona i jej dziecko. Szturchnęła ciotkę - nie żyła. To samo było z wujkiem i jego matką. Zabrała dziecko na ręce i przez zaśnieżone pola przekradła się do nas. Dopiero nad ranem, przerażona i zziębnięta, zapukała do drzwi zaprzyjaźnionego Ukraińca, naszego sąsiada. Kiedy było już po wszystkim, do wsi przyjechali Niemcy. - Kto was tak spalił? - pytali. - A my wiemy, kto? Byliśmy ukryci - odpowiedzieliśmy. Nie był to niestety koniec. Któregoś dnia do mojego domu przyszło trzech mężczyzn. - Janek, zbieraj się, bo tam banderowcy na sąsiedniej wsi Polaków mordują. Mój mąż Janek był w takich oddziałach samoobrony, pełnił wartę, ostrzegając wieś przed napadem banderowców. - Wrócę rano, Marysiu - powiedział i wyszedł. Minął ranek i cały dzień, a Janek nie wrócił. Czekałam coraz bardziej niespokojna, że coś mu się stało. Dopiero po kilku dniach od ludzi z sąsiedniej wioski dowiedziałem się, że była jakaś strzelanina. Później ktoś nawet przyszedł i powiedział, że Janek nie żyje i gdzie leży. Nie odważyłam się go jednak odszukać, gdyż las, w którym prawdopodobnie był, zajęli Ukraińcy. Miałam córkę, musiałam o tym pamiętać. Do dziś nie mogą pogodzić się, że tam został, bez grobu i krzyża. Po przejściu frontu trochę się uspokoiło, ale i tak baliśmy się w dalszym ciągu. Nie oddalaliśmy się od domu. Jakimś cudem nasz dom przetrwał wszystkie te zawieruchy. Po jakimś czasie zaczęto nas namawiać do wyjazdu na zachód, na "ziemie odzyskane". Po tym, co tu przeżyliśmy, decyzję o wyjeździe podjęliśmy bez wahania.

Najpierw jednak musieliśmy zapłacić podatek i zdać kontyngent, dopiero wtedy wydano nam papiery. Wynajętym wozem, z tym, co udało się na niego zapakować, jechaliśmy przez ukraińskie wioski i dalej promem do Stanisławowa. Od napotkanych po drodze mieszkańców Korościatynia dowiedzieliśmy się, że banderowcy spalili nasz dom. Mieliśmy dużo szczęścia, że już po naszym wyjeździe. W Stanisławowie załadowaliśmy się do pociągu. Zajęliśmy jeden wagon razem z rodziną Zająców, pochodzącą z naszych stron. Jedną część wagonu zajęły zwierzęta gospodarskie, a drugą my. Ruszyliśmy w długą i męczącą podróż. Pociąg często się zatrzymywał. Żywność szybko się skończyła i nie mieliśmy nic do jedzenia. Raz pociąg stanął w szczerym polu. Wyskoczyliśmy z wagonu w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Znaleźliśmy kopiec z ziemniakami, co pozwoliło nam zrobić zapasy na dalszą część podróży. Przed samą granicą zabrali nam parowóz. Na następny czekaliśmy parę dni. W końcu zmęczeni, brudni i głodni dojechaliśmy na Ziemie Zachodnie. Stacja nazywała się Godków. Po jakimś czasie podjechały samochody . - Dokąd chcecie jechać? - zapytał kierowca. - Nie wiemy. Tam, gdzie nas zawieziecie, tam będziemy. Zawieźli nas do wsi Klępicz koło Morynia, gdzie zajęliśmy jeden z pustych domów. Podczas jednej z wizyt u mojej rodziny w Orzechowie zapoznałam mojego przyszłego męża - Władysława Wróblewskiego (1923-1996), syna Stanisława Wróblewskiego (1899-1986). Władek pochodził z Chodaczkowa i po powrocie z Niemiec z robót przymusowych zamieszkał z rodzicami, którzy osiedlili się właśnie w Orzechowie. Nie mogliśmy jednak wziąć ślubu kościelnego aż do chwili, kiedy - zgodnie z prawem kościelnym - mój pierwszy mąż, Jan Łużny, oficjalnie został uznamy za zmarłego. Ślub kościelny z Władysławem Wróblewskim zawarłam dopiero w latach osiemdziesiątych.

Maria Wróblewska

Zbrodnie ukraińskich nacjonalistów na polskiej ludności podczas II wojny na Wołyniu i we wschodniej Galicji były niezwykle okrutne i wielu historyków określa je jako krwawe czystki etniczne i ludobójstwo. Choć motywowane były rozpaczliwym pragnieniem utworzenia wymarzonej wolnej Ukrainy, to nic nie usprawiedliwia zabijania zwykłych ludzi, a zwłaszcza kobiet i dzieci. Pamiętajmy jednak też o drugiej stronie medalu, o której pisał np. prof. Andrzej Friszke, mając na myśli politykę narodowościową II Rzeczypospolitej: "W ciągu 20 lat państwo polskie dysponowało wieloma środkami, które mogły być wyzyskane dla wytworzenia przychylnego nastawienia do Polski przynajmniej u części obywateli ukraińskich... Celu tego nie osiągnięto. Żniwo tej polityki zbieraliśmy podczas II wojny światowej".

(red.)        Wyszukał i wstawił B.Szarwiło za:

http://www.gazetachojenska.pl/gazeta.php?numer=08-38&temat=5