- Kategoria: Historia
- Eugeniusz Szewczuk
- Odsłony: 526
Moje Kresy – Anna Muszczyńska cz.1
Firlejów i Krzyżowice to dwie miejscowości nierozłącznie związane z moim życiem. Jedne od drugiego oddalone przeszło 700 kilometrów. Łza się w oku kreci, gdy wspominam swoje przeżycia od momentu kiedy przyszłam na świat daleko stąd w Firlejowie na Kresach (obecnie Lipiwka obwód iwanofrankowski), aż do dnia dzisiejszego. Tu w Krzyżowicach powiat Brzeg po śmierci męża samotnie mieszkam otoczona rodziną, wnukami i prawnukami.
W wyniku zawirowań wojennych, nie z własnej woli, musieliśmy uciekać z domu rodzinnego w lutym 1944 roku. Była mroźna i śnieżna zima. Banderowcy, by uniemożliwić Polakom ucieczkę główną drogą w kierunku miasta, podpalili i wysadzili w powietrze drewniany most na rzece Zgniła Lipa (dopływ Dniestru). Z licznymi zawirowaniami dość szeroka rzeka przepływała tuż koło naszego domu. Tatko (u nas w domu na tatę i mamę nie mówiła się inaczej jak – tatko, mamcia) znając dokładnie każdy dół i kamień w tej rzece, pokonał ją w najpłytszym miejscu i takim oto sposobem, nasza ośmioosobowa rodzina (rodzice + 6 rodzeństwa) na saniach, bocznymi polnymi dróżkami dotarła do powiatowego miasteczka Rohatyn. Po południu dotarliśmy do rohatyńskiego Związku Caritasu, czyli wcześniejszego Związku Katolickich Towarzystw i Zakładów Dobroczynnych.
Nie chciano oczywiście nas przyjąć, albowiem takich uciekinierów jak my, była niemal setka. Dom duży, murowany zapełniony w całości ludźmi. Starcy, kobiety i dzieci. W większymi problemami ulokowano nas w pomieszczeniach piwnicznych, gdzie przetrwaliśmy półtora tygodnia. Tam się nabawiłam mojej pierwszej choroby na nogę, od tego zaczęły się moje kłopoty zdrowotne. Była z nami w Caritasie nieznana nam panienka Władzia Madej. Chcąc zabawić się z 4,5 letnią dziewczynką, wzięła mnie pod pachy i zaczęła wkoło kręcić. Dzieci tę zabawę nazywały mili mali. Ubrana byłam w śliczną jedwabną sukieneczkę, którą mamcia (mama) znalazła gdzieś na śmietniku, czy w innym miejscu, bo wyrzuconych było wiele takich rzeczy. Cieszyłam się jak to małe dziecko. Radość nie trwała długo. W pewnym momencie wypadłam z rąk pocieszycielki i poleciałam jak długa po szorstkim betonie. Efekt, mocno stłuczona i posiniaczona ręka i prawa noga. Zimno, brak opatrunku, opatulona łachmanami noga coraz bardziej dawała znać o sobie. Zrobiła się fioletowa, zesztywniała, broczyła krwią. W konsekwencji tej przykrej kontuzji w nodze wytworzyła się potem gruźlica kostno – stawowa.
/ Tu stał nasz dom w Firlejowie
Minęło półtora tygodnia zanim nasz wspaniały proboszcz parafii p.w. św. Stanisława Biskupa i Męczennika w Firlejowie ks. Stanisław Szatko załatwił wszystkim Kenkartę, niezbędną do poruszania się po okupowanej przez hitlerowców Polsce. Był to swoisty dokument tożsamości wydawany obligatoryjnie przez okupacyjne władze niemieckie, na mocy rozporządzenia gubernatora Hansa Franka. Trwała wojna mimo, że ze wschodu wielkimi krokami zbliżał się front.
Załadowani w bydlęce odkryte wagony na stacji w Rohatynie jechaliśmy w nieznane, byle dalej od bestialskich banderowców. Srogi mróz dokuczał wszystkim nie tylko starcom i dzieciom. W czasie krótkiego postoju na jednej ze stacji w celu uzupełnienia wody w lokomotywie, chłopi wypatrzyli żelazny piecyk, zwany kozą. Bez zbędnych ceregieli, piecyk znalazł się w naszym wagonie tylko po to, by ciepło miały dzieci. Dachu nie było więc dym uchodził skąpą rurą w powietrze. Niestety podczas kolejnego skrętu wagonu na rozjeździe zakręciło wagonem i rozgrzany do czerwoności piecyk runął na moją kontuzjowaną nogę i stopę brata Marcina. Jednak opatrzność Boska czuwała nade mną. Mamcia moją schorowaną nogę poowijała na czas transportu czym się tylko dało, by dawało to ciepło. Gdyby nie to zabezpieczenie noga byłaby jeszcze dodatkowo oparzona i to dość sporo. A tak skończyło się tylko na kolejnym stłuczeniu, bo chłopy migiem piecyk odsunęli.
W czasie dwutygodniowej jazdy doszło w naszej rodzinie do kolejnej tragedii. Z powodu wychłodzenia zmarła na zapalenie płuc moja młodsza siostra Józia, miała zaledwie 2 latka. Mamcia pochowała ją po drodze w nieznanym obecnie dla mnie miejscu.
Z takimi przygodami dojechaliśmy aż do Tarnowa, gdzie na bocznicy kolejowej nas rozładowano. Pomimo, że był to już początek marca 1944 roku, zimno było niesamowicie. Powiedziano nam tak; szczęśliwie Pan Bóg dał wam dojechać, a teraz idzie sobie do jakiejś wioski i szukacie dla siebie ratunku. Tak zawsze opowiadała mi o tym mamcia, bo tych słów jako dziecko nie pamiętam. Wszyscy dorośli mężczyźni rozeszli się po okolicy w poszukiwaniu lokum dla swoich rodzin. Tak też zrobił tatko ze swoim bratem Stanisławem udając się w kierunku północnym Tarnowa w poszukiwaniu schronienia. Dotarli do wsi Krzyż (dzisiejsza część miasta od 1958 roku), szukając tamtejszego sołtysa, by czegoś się więcej dowiedzieć o wolnej chacie. Wrócili z niczym. Jednakże zabraliśmy swój niewielki dobytek i ruszyliśmy wszyscy na poszukiwanie noclegu. Było nas siedmioro, mamcia, tatko i 5 dzieci. Wszędzie gdzie pukaliśmy od drzwi do drzwi odpowiadano nam, że nie mogą nas przyjąć, bo nie ma wolnych miejsc. Prosiliśmy nawet o jakieś miejsce w piwnicy, mieliśmy już pewne doświadczenie z pobytu w Rohatynie. Niektórzy nie chcieli nawet z nami rozmawiać twierdząc, że nas nie przyjmą, bo wy Ukrajcy, wy nas wymordujecie. Mamcia tłumaczyła, że my uciekamy, bo nas mordowali. Na nic zdały się tłumaczenia, że uciekamy z dziećmi przed mordami banderowców. Naszej rozmowie z gospodarzami jednej posiadłości przysłuchiwał się pewien staruszek. Przyjmę was do swojego domu - powiedział. Mamcia aż podskoczyła z radości, poszliśmy za nim. Pan Jarmuła mieszkał w tak biednym domku, można by rzec, że za chwilę ta chata runie. Do chatki przylegała stajnia, a w niej stała kobyła i inne ciekawe dla mnie zwierzątko – osiołek. Z niego byłam najbardziej zadowolona, to była moja maskotka. Na podwórzu dziadek oznajmił nam jednak, że do izby już nas nie przyjmie, bo ma już innego lokatora i nie ma miejsca, aby nas wszystkich tam położyć. Udostępnia nam dużą część stajni. Pamiętam doskonale, że moja część to był róg stajni ze sianem. Nasza część „sypialni” odgrodzona była od konia i osiołka wysokimi żerdziami. Ciągle bałam się dużego konia, zwłaszcza gdy rżał. Nachodziły mnie lęki, że kiedyś mnie zje. Nazajutrz gruchnęła wieść, że do wsi dotarli Ukrajcy i trzeba im w jakiś sposób pomóc przynosząc jedzenie. Nie wyglądało to jednak tak wesoło. W pierwszych dniach pobytu głodowaliśmy strasznie. Gdy któregoś dnia jedna z gospodyń podarowała kawałek chleba, mamcia nie wiedziała jak go podzielić, by wszyscy byli zadowoleni i żeby go starczyło przynajmniej na dwa dni. Gospodarz domu któregoś dnia ugotował specjalnie dla mnie wspaniałą zupę z otrębów z kilkoma dodatkami, smakowała wyśmienicie. Ugotował tylko dla mnie, gdyż staruszek widział jak się męczę z chorą nogą. Nigdzie nie wychodziłam, całe dnie leżałam w stajni na sianie w towarzystwie konia i osiołka.
/ Miasto powiatowe Rohatyn - budynek Sokoła i kino
Mimo tej strasznej biedy i ubóstwa szczęście zaczęło uśmiechać się do naszej rodziny. Na obejściu pewnego razu zjawiła się pani Jędryczkowska – miejscowa nauczycielka. Potrzebowała dziewczyny do opieki nad swoimi dwoma chłopakami w momencie kiedy była na zajęciach szkolnych. Skorzystały na tym moje dwie starsze siostry Marysia (14 lat) i Stefcia (12 lat). Obie nauczycielka zabrała ze sobą. One miały u niej bardzo dobrze. Pani Jędryczkowska postawna, gustownie ubrana kobieta, wykazywała się dużą inteligencją. Zadaniem dziewcząt była opieka nad malcami. Moje siostry były niezmiernie zadowolone z takiej sytuacji. Kiedy wracały do domu, nauczycielka dawała im różne rzeczy.
Skorzystała też mamcia, która przestraszona przez wejście na podwórze niemieckiego oficera została poinformowana przez obecnego z nim tłumacza, że ma przez tydzień sprzątać w miejscowej kantynie oficerskiej. W zamian za sprzątanie otrzyma codziennie menażkę zupy. Ten dzień to cud dla naszej rodziny i dla mnie – cały czas twierdziła mamcia. Kiedy oficer dowiedział się, że śpimy w stajni, zaglądnął do niej. Zdębiał, gdy zobaczył mnie i moją owiniętą łachmanami nogę. Zapytał mamcię co mi się stało. Mamcia nie rozumiejąc oficera nieopatrznie odkryła moją nogę. Niemca poruszył niesamowity widok, poczuł smród jaki wydobywał się spod łachów. Złapał się za głowę i momentalnie wyszedł ze stajni. Następnego dnia w stajni zjawił się niemiecki wojskowy lekarz. Dzięki temu lekarzowi ja żyję po dzisiejszy dzień, uniknęłam w ten sposób zakażenia, gangreny i amputacji prawej nogi. To przecież była stajnia, koń, osioł, azot, bakterie. Zaaplikował mi serię zastrzyków, prawdopodobnie penicylinę, zostawił mamci całą wojskową torbę opatrunków pokazując jak praktycznie to robić. W taki oto sposób uszłam śmierci.
/ Kościół w Firlejowie rok 1937
C.d.n.
Zdjęcia ze zbiorów własnych: Anna Muszczyńska
Wspomnień wysłuchał: Eugeniusz Szewczuk
Osoby pragnące dowiedzieć się czegoś więcej o życiu na Kresach, nabyć moją książkę pt. „Moje Kresy” ze słowem wstępnym prof. St. Niciei, proszone są o kontakt ze mną tel. 607 565 427 lub e-mail Ten adres pocztowy jest chroniony przed spamowaniem. Aby go zobaczyć, konieczne jest włączenie w przeglądarce obsługi JavaScript.